środa, 18 grudnia 2013

Stare dobre czasy. Lubińskie grodzisko...

Dzisiaj mam urodziny i strasznie się staro poczułem. Tak staro i tak strasznie, że nie pozostaje mi już nic innego, jak usiąść i powspominać jakieś lepsze czasy. Te stare właśnie i dobre. O panie, kiedy to było?!

Ano, bardzo dawno temu, jakoś w 2006 r. Może też trochę wcześniej, może i kawałek później. I stamtąd właśnie mam zdjęcia, to znaczy - z Lubina. 


Impreza odbywała się w gródku postawionym na lubińskim lotnisku. Co zresztą będę tu gadał:


Jak lotnisko - to lotnisko! To były jeszcze takie czasy, kiedy kompletowałem strój i wyposażenie. Do pierwszej bitwy wyszedłem w pożyczonym hełmie. Wtedy było jeszcze stare PGD, z wszelkimi konsekwencjami. Na Lubin jeździliśmy z Olafem, Imd i Donarem, był Viku tudzież Jordan, a na jednym z ostatnich swoje wejście mieli Ingvar i Beinir. Lubawka... no, ale dajmy spokój. Był klymat!


Imprezę organizował Odys, a jeździli tam wszyscy, których było warto poznać. Warto też było tam jeździć, bo po tych wszystkich bitwach i treningach - a treningi z Elvisem to było coś! - można było usiąść w kręgu przy ognisku i pijąc piwo z cebrzyka posłuchać Percivala albo opowieści Ylvy.


W ogóle cała impreza była świetnie zorganizowana: porządny trening, manewry, żarcie, turniej, walki w lesie... ale najlepszy pomysł był z lokalizacją na środku olbrzymiej śledziowej wiaty i stołów pod spodem. I wszyscy siedzieli razem! Oj, nie było jak dzisiaj, co to się wszystkie drużyny u siebie bunkrują...


Ze sprzętem za to - bywało całkiem różnie. Miałem już jakieś buty (uszyłem 2 pary), tudzież i strój cywilny - nawet całkiem niezły. Czego nie można jednakże powiedzieć o broni. Jeżeli popatrzycie na zdjęcia walczących z wczesnego Lubina i odnajdziecie na nich największego mroka - to będę właśnie ja!


Broń główna: toporek wycięty gumówką z siekiery. Pomocniczej brak. Tarcza po Thjodmarze, średnica 50cm, za to ładnie pomalowana w 2 wilki goniące słoneczko. Hełm, własny i całkiem niezły. Gjermbund(bu!) z ocynkowana podwieszką, jeszcze niedokończoną. Na lewym piszczelu iście orkowy bizant, do tego jeszcze przeszywka typu ludzik Michelin. Po takiej rozpoznajemy przybyszy z Kaliningradu!


I nie ma to jak (stare) dobre oblężenie...


Po walce - czas do obozu. A oto są Ingvar i Beinir:


Poznaje ktoś może? Pamięta? To przecież dość późny jest Lubin, już sprzęt mam prawie że jak człowiek. W tle można zauważyć moją śliczną tarczę i świeży mieczyk od Army. Suszy się też przeszywka Donara, hełm Jordana na wierzchu. Dorobiliśmy się kolczug i krowy, takiej do spania. Tak, to ten namiot na środku - dziś gnije gdzieś w lochach u Dagra...


Pewnie zauważyliście już, że cała impreza miała charakter festynu i zawsze gdzieś w tle są turyści. Czasami to my byliśmy tłem dla nich - i dla wesołego miasteczka, co się co najmniej dwa razy koło nas rozstawiało. Pomimo to na Lubinie klimat był zawsze taki, jakbyś naprawdę się przeniósł gdzieś do innego świata.


I po jakimś czasie przestawało się już zauważać to wszystko, co jakoś nie chciało pasować. Tak było, tak jest i tak będzie. Bo o to w tym wszystkim chodzi.


W międzyczasie dorobiłem się porządnego sprzętu, brody, tudzież mycki...
Myk!
A oto mamy już dzisiaj...


...i stare dziś czasy wspominam.