Każdy kto obserwuje tego bloga musiał stwierdzić, że dopadł mnie kryzys twórczy. Z jednej strony przyznaję bez bicia - wliczając w to również bicie na treningach, co ma ten prosty powód, że dawno na żadnym nie byłem - że z przyczyn osobistych oraz zawodowych wraz z zakończeniem ostatniego sezonu rekonstrukcja zeszła w moim życiu głęboko na trzeci plan. Ja wiem, że wizyta na jakimkolwiek blogu politycznym zaprzeczy tej tezie, ale naprawdę trudno jest rozpisywać się o czymś, czego się prawie nie robi. Tej zimy choruję niestety więcej niż zazwyczaj, więc raczej się już nie załapię na jakikolwiek przemarsz czy choćby biwak gdzieś w lesie. Cóż zatem mi pozostaje?
Tak oto powstawała moja nalewka z igliwia... |
Tu widać tą drugą stronę tej paromiesięcznej ciszy: wyczerpanie tematów. Pisałem tu o tunice, portkach i koszuli, włóczniach, toporach i innych śmiercionośnych zabawkach. Bywało o treningach, wyjazdach, muzeach. Jest też trochę o szewstwie i robieniu tarcz, a nawet zaletach łoju i kazachstańskich wielbłądach. Było o festiwalach, wyprawach i przemarszach. One są wszystkie cholernie podobne do siebie, i o ile nie testuje się na nich jakiegoś nowego sprzętu albo ciekawych myków, to raczej nie ma sensu ciągle się tu powtarzać.
Próbujemy nowych rzeczy... |
Czy opisałem już wszystko? Dobrze, wiadomo, nie. Zostało mi w odtwórstwie jeszcze dobrych kilka marzeń do realizacji - nie zdradzę tymczasem jakich - tak samo jak i rzeczy bardziej prozaicznych: na sezon mam uszyć buty, zgodnie ze znanym już wzorem. Muszę poprawić tunikę i czapę pod hełm odświeżyć. I więcej, i tym podobne. Jeżeli najdzie mnie wena, to Was tym trochę pomęczę. Na razie tej weny nie mam.
Definitywnie, Panowie, wielce zacny rocznik... |
Co w takim razie tu robię? Może już wreszcie się zamknę? A, wasze niedoczekanie! Mam wenę, tyle że inną. Dopóki nie znajdzie się temat godny szerszego opisu, będę zamieszczał tu krótsze i bardziej konkretne notki. Niekiedy traktowałem ten blog jako swój dziennik: kiedy zmieniałem miasta pisałem o osobistych wrażeniach z burej codzienności, warunkach socjalno-bytowych i tym podobnych sprawach. Wiem, że przynajmniej niektórym czytelnikom z Drużyny to się nie spodobało: wszak marna to konkurencja dla bloga Mojmira i Żywii. Zamiast tego zajmę bardziej historią, książkami i wszystkim co naokoło, tudzież i drobiazgami przydatnymi w reko.
Jak zwykle się rozgadałem i jest przerost ryja nad knurem. Dziś miało być przecie króciutko: na pierwszy i wolny ogień idzie hubka lniana.
Skoro hipsterzy wrzucają zdjęcia żarcia do netu, to ja też mogę: Knury, oto wieprzek! |
Z lnu będziesz ją robił i z lnu, a len materiałem na nią będzie musiał stać się w wszystkich stu procentach - albowiem zaprawdę powiadam Wam, że ze sztucznego się nie da. Dla oszczędności próbowałem ze ścinków jutowego worka - to ten ciemniejszy na zdjęciu - i nijak nie chciało zadziałać:
Jak widać na załączonym obrazku dopadło mnie rozluźnienie obyczajów i szerzę mrok oraz zUoOo. Robiłem to po cywilu, w domu przy piwku i grillu. Jako narzędzie posłużyła mi metalowa puszka i przedziurawiona gwoździem pokrywka od słoika, którą zamocowałem drutem.
Całość stawiamy w żarze na skraju ogniska. Jeżeli chcielibyśmy to zrobić historycznie, to podejrzewam że potrzeba by było glinianego garnka z leciutko uchyloną pokrywką, jak np. słowiańska ceramika typu Bobzin:
Tak się akurat składa, że mamy naczynia tego typu, a dałoby się w nich spalić parę metrów lnu. Kiedyś się wypróbuje...
No ale właśnie: spalić? Tak, spalić! Beztlenowo. Dzięki pokrywce tlen nie dostaje się do wnętrza naczynia, z którego przez małą dziurkę pod ciśnieniem wydobywa się dym. Ważne, by dymu pilnować. On musi lecieć i lecieć, póki się nie wypali. Nie można z tym przeszarżować i stawiać puszki na środku, nie można przedwcześnie też skończyć. Jeżeli przestaje dymić, to warto nacisnąć wieczko albo przesunąć puszkę nieco bliżej płomienia. Pod żadnym jednak pozorem nie wolno Wam jej otworzyć podczas procesu spalania. Trzeba spokojnie poczekać aż puszka przestanie dymić, a potem wyjąć ją z ognia i zostawić do ostygnięcia. Nie mam pojęcia czy to przesąd czy nie, ale nie próbowałem nigdy działać wbrew tej zasadzie i wszystko jest zawsze jak trzeba...
W ten sposób z naszego lnu zostanie w końcu sam węgiel, który będzie stanowił idealną rozpałkę. Gdy padnie na niego iskra, powinien zająć się ogniem bez najmniejszego problemu. Tlącą się hubkę przenosimy na łatwopalny materiał w rodzaju siana lub trocin, sprawdza się też wysuszona pałka wodna, i rozdmuchujemy. Popatrzcie zresztą na filmik z mojego pierwszego razu:
Czysta radość, nieprawdaż? To prawie 10 lat temu, warsztaty wolińskie u Vislawa, grudzień 2008. Komentarz i zdjęcia - Chwalibóg...
Cóż więcej? W temacie hubki już nic. Polecam za to wizytę na academii.edu, gdzie można przeczytać parę moich artykułów, tudzież i zakup niezależnego kwartalnika historyczno-literackiego Szkoła nawigatorów, w którym znajdziecie mój tekścik o nieudanym zamachu na Bolesława Chrobrego przeprowadzonym w Merseburgu...