niedziela, 21 sierpnia 2011

Sierpniowa wycieczka w Izery

Mija tu już połowa sierpnia, a tymczasem u mnie na blogu cisza. Czy znaczy to, że wyjechałem gdzieś w kazachski step i leżąc do góry brzuchem gapię się na przeżuwające suchą trawę wielbłądy?


Niestety, moi drodzy, nie tym razem. Ostatnimi czasy prowadzę bowiem życie intensywne jak kurs niemieckiego w Austriackim Instytucie, a ten ostatni przykład nie wyczerpuje bynajmniej wszystkich tejże intensywności przejawów. Mnie za to wyczerpuje ona coraz bardziej... 

A tak się akurat składa, że oprócz udziału w niezwykle ciekawej VI Międzynarodowej Sesji Naukowej Dziejów ludów Morza Bałtyckiego na Wolinie, która z tematyką mojego bloga bardzo wiele wspólnego posiada, tudzież odwiedzeniu przy tej okazji wszystkich starych znajomych biorących udział w Festiwalu, oraz nieudanych na razie prób osadzenia na drzewcu rekonstrukcji pięknego grotu włóczni spod mostu w Teterow - o czym jeszcze z pewnością napiszę - urządziliśmy sobie również z Dagrem przemarsz przez Góry Izerskie.


Wycieczkę tę - bo przemarsz to być może zbyt wielkie jak na nią słowo - zorganizował właściwie Kazik, mój stary kolega z historii. Razem z grupką jego po cywilnemu ubranych znajomych wyruszyliśmy w góry ze Szklarskiej Poręby. Jako, że jednak w konfrontacji z kamienistą nawierzchnią izerskich szlaków nasze historyczne obuwie na miękkich podeszwach nie miało szans dorównać współczesnym górskim butom  - drugiego dnia rano postanowiliśmy odłączyć się od grupy i naszą małą wyprawę kontynuować sami. 



A o tym, jak to było, chciałbym Wam tu właśnie teraz opowiedzieć...

Zacznijmy od kwestii najważniejszej: naszego sprzętu. Oprócz historycznego stroju i obuwia składały się na niego rozliczne akcesoria typu krzesiwko, hubka, bukłaki z wodą, łupkowe osełki, noże, siekierka, drewniane łyżki, polowa patelnia i naturalnie - broń. Przyjrzyjmy się więc trochę naszym tobołkom:


Oto i zawiniątko Dagra, które niósł przewieszone przez drzewce swego duńskiego topora. Mamy tu płaszcze, siekierkę, zapasowy ubiór, patelnię oraz mój mały oszczepik oparty o to wszystko.

Z kolei ja na zabranie przenośnego legowiska wybrałem inny sposób:


Złożyłem oto w kostkę swój wełniany koc i dwie tuniki, zawinąłem to w piękną filcową karimatę wykonaną przez Aśkę, a wszystko przykryłem nieprzemakalną skórą z foki i przewiązałem krajką, dodając do całości dwie filcowe szelki. Tym sposobem powstał całkiem wygodny plecak. 



Tak to wyposażeni wyruszyliśmy w drogę:


Pogodę, przyznać trzeba, mieliśmy dość kiepską. Właściwie była to jesień, a jeśli do tego dodać, że miejsce w którym mieliśmy nocować należy do jednego z polskich biegunów zimna - nie zdziwi Was już chyba ilość zabranych przez nas zapasowych wełnianych tunik. Taki np. Dagru chodził od razu w dwóch. A w marszu dodatkowo grzała go kolczuga ;)

Ja miałem lniane g(ie)zło, jedną tunikę z wełny na sobie, i dwie dalsze na zapas. Do tego niezbędne okazały się oczywiście wełniane kaptury. Dla ścisłości muszę zresztą odnotować, że z tych zapasowych wełnianek użyłem tylko jednej, a sprzętu oczywiście jak zawsze zabraliśmy ze sobą za dużo...

Ani o krok nie wolno mężowi
Oddalić się od swej broni,
Bo nie wiadomo, czy wieść się nie rozniesie
Po drogach, że mu brak oszczepu. 
- Pieśń Najwyższego

Ja powiem o tym jednak, że zawsze lepiej nosić, niż się później prosić!



Nie będę się oczywiście rozwodził nad pięknem naszej drogi wśród górskich krajobrazów. Kto ma wrażliwą duszę niech na fotki spojrzy. 



Nas zaś, zwłaszcza w ciemnościach nocy, kiedy nie tylko krajobrazy, ale i drogę pod nogami trudno jest podziwiać, absorbowała bardziej właśnie kwestia butów. Zarówno moja z takim nakładem starań wykonana rekonstrukcja trzewików z Vipperow


...jak i skandynawskie jednoczęściówki Dagra


...nie zniosły jak widać najlepiej kamienistej, szutrowej i asfaltowej niekiedy nawierzchni, którą pokryte są dzisiejsze szlaki turystyczne. Ich w średniowieczu nie było, jednak i tak nawet taki trzydniowy spacerek po nich właśnie w butach o miękkiej podeszwie daje nam pewne pojęcie o tym, co w tej epoce znaczyła ta naturalna granica oddzielająca dwa słowiańskie ludy ścianą gór...

W tych górach trzeba było jednak jakoś przeżyć, a żeby w ogóle przetrwać, to wiadomo - trzeba jeść. I można oczywiście pozbierać jagody,


...można też zadowolić się suchym prowiantem, takim jak podpłomyki czy suszone mięso,


...nic jednak nie zastąpi ciepłego posiłku!

Żeby go jednak zrobić, trzeba rozpalić najpierw ogień. Tu zaś zaczynają się schody, gdyż dysponując tylko krzesiwem i - muszę przyznać, że tym razem - kiepskiej jakości hubką z beztlenowo spalonego lnu, nie jest to wcale łatwe, kiedy w górach pada. Zacznijmy więc od podstaw, czyli od rozpałki. Nieśliśmy oczywiście w sakiewkach przy pasach zapas suchych trocin. Jednak przy mokrym drewnie nie dało się wprost obejść bez kory brzozowej,


...która pali się zawsze, nawet przemoczona. Była to dla nas prawdziwa Wunderwaffe w wieczornej walce o ogień:


Walce na szczęście zwycięskiej - co PGD to PGD! - po której mogliśmy nareszcie coś sobie przyrządzić. Mając ze sobą patelnię, i to dość głęboką, a w pobliżu strumyk, wpadliśmy na genialny (skromność to tylko jedna z moich licznych zalet;) w swej prostocie pomysł: z kostek zasuszonego, solonego mięsa ugotować rosół!


Dodaliśmy do niego cebulki, boczku, trochę czosnku - i wyszło coś wspaniałego. Szkoda tylko, że było nas tylko dwóch, bo zrobiliśmy z tego danie na dwa dni. I na czterech chłopa...

Jak zapewne widzicie, za nami stała wiata. Wykorzystaliśmy bowiem legalne miejsce na rozpalenie ogniska, jednak naszym zamiarem, celem, przeznaczeniem - było nocować w lesie. Pojechaliśmy tam w końcu, aby sprawdzić siebie, przydatność naszego sprzętu, tudzież możliwości i sensowność jego używania w naturalnych warunkach. Wypadło nam więc zbudować w lesie schronienie:




Jaki szałas jest - każdy widzi. Tak oto prezentował się w środku, a przyznać trzeba że po rozłożeniu legowiska było w nim całkiem miło i przytulnie. Tak więc mimo przelotnych deszczy w ciągu nocy wyspaliśmy się nawet nieźle.


Ja leżałem na filcowej karimacie, przykrywając się swym (za cienkim niestety) wełnianym kocem, przy czym żałuję trochę, że zapasowej tuniki ubierać mi się nie chciało. Dagr zaś postąpił lepiej, bo miał grube płaszcze, a nogi włożył do wora z kolczugą. Po zwinięciu obozu, zjedzeniu na śniadanie kolejnej wersji rosołku, nabraniu wody do bukłaków, tudzież i innych, mniej malowniczych czynnościach - wyruszyliśmy w drogę. Powrotną...


Wy także powróćcie tu czasem, bo wiele rzeczy jeszcze kiedyś Wam opowiem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz