Jak dobrze już wiecie, moje buty wymagają porządnej naprawy. I ja wiem równie dobrze, że tak samo moja tarcza, a właściwie z niej deski, wymagają obróbki, sklejenia, obszycia skórą, dodania rzemieni. Podobnie nowa włócznia z Teterow powinna być osadzona.
A blog prowadzony.
I jak widzicie - jest. Nie będę dziś jednak pisał o tych wszystkich rzeczach, na które już obecnie - sezon się przecie skończył i wakacje takoż - nie mam już ani czasu, o sile, natchnieniu czy zwykłej ochocie nawet nie wspominając. Dobrze jest oczywiście wyliczyć sobie, wymienić, przypomnieć wszystkie rzeczy, o których chciałoby się tu kiedyś napisać, i które chciałoby się oczywiście zrobić. Na swoje opisy czeka cierpliwie reszta mojego stroju, broni i oporządzenia, oczekują wyjazdy, czekają i ogólniejsze sprawy. Słowem, czeka historia. To wszystko naturalnie jest bardzo ciekawe, a wyliczając takie rzeczy sam się utwierdzam w przekonaniu, że warto kiedyś wspomnieć też i o tym .
Dziś jednak poruszymy sprawę bardziej zasadniczą, chociaż i jednocześnie - także aktualną. Najbardziej aktualną z możliwych.
Chciałbym Wam oto opowiedzieć o swoich wrażeniach z ostatniej wyprawy w pomorski step. Konno.
Jest dla mnie oczywiste, że jeśli już odtwarzam słowiańskiego drużynnika - niechże by i nawet w drużynie wikingów! - to jazda konna będzie dla mnie umiejętnością zgoła podstawową. Nie jestem bowiem zwolennikiem dziwacznej interpretacji relacji Ibrahima o piechurach, którym nie wiedzieć po co, dawał Mieszko konie, siodła, uzdy, broń i wszystko, czego potrzebują. Tak więc drodzy towarzysze, odrzuciwszy w biegu wszelakie o słowiańskich pieszych loricati bajeczki, siadajmy wreszcie na koń!
Nie jest to jednak taka prosta sprawa, szczególnie jeśli się na koniu nigdy nie jeździło. Nie galopując przeto zbytnio z naszą opowieścią, zacznijmy od początku opisu imprezy.
A były to warsztaty jazdy konnej i rzemiosła - takiego jak np. filcowanie, które jednak nas teraz nie interesuje - prowadzone 15-18 IX przez Rosamar i Jaśmina w Potęgowie na Pomorzu.
Wybraliśmy się tam z Chwalibogiem w piątek rano, w sobotę pod wieczór rozbili my namiocik, a wieczorem w niedzielę żeśmy się zwinęli. Były to zatem dwa pełne dni poświęcone - w moim przynajmniej przypadku - na naukę jazdy konnej zupełnie od podstaw.
Impreza była przekrojowa, epokami przez całe średniowiecze od wcześniaków po XV w., oraz kameralna - bo tylko 20 osób. Do dyspozycji mieliśmy wspólną kuchnię i żarcie ze składek, ognisko, wiatę, miejsce na namioty, słomę, latrynę w krzakach i...
cztery piękne koniki:
Konie, a właściwie klacze, zwały się Siwa (Fiolka), Bonita, Bajka i Furia. Nie będę Was tutaj epatował fachowym słownictwem, które oczywiście mógłbym łatwo wyciągnąć z czytanego w pociągu do Lęborka kaskaderskiego skryptu Chwaliboga. Chciałbym po prostu opisać, jak się czuł wrzucony od razu na głęboką wodę, absolutny nowicjusz.
A czuł się zaprawdę nieziemsko, bo świat widziany z końskiego grzbietu wygląda zupełnie inaczej!
Ale, ale! Zanim się na ten grzbiet wsiądzie - konia trzeba złapać. A żeby to zrobić trzeba się tęgo nabiegać. Nie dość tego, koń musi zechcieć podejść, a kiedy wreszcie zechce - trzeba go umieć schwytać. Chwytamy za nos tam gdzie dotyka ogłowie, głaszczemy, mówimy do niego, uspokajamy, zakładamy na łeb co trzeba - i prowadzimy na parking.
Tak to wygląda oczywiście w idealnym świecie teorii, w praktyce bowiem - bywa bardzo różnie. No, ale z drugiej strony praktyka czyni mistrza, więc jedziemy dalej. Dalej jest szczotkowanie, czyszczenie, pielęgnacja naszego przerośniętego szczura. Dzięki temu ja, mieszczuch, miałem okazję bliżej się z nim zapoznać i pozbyć się strachu przed zwierzęciem większym od człowieka. Po tym wszystkim mogłem nauczyć się, jak się zakłada czaprak, siodła, zapina popręg, reguluje strzemiona, wsiada i...
...wio! Na początek zabawy ci, którzy już umieli jeździć, pobawili się w bohurt tłukąc się i strącając z koni wypełnionymi czymś tam workami. Ja za to uczyłem się jak trzymać wodze, siedzieć i nie zlecieć z konia, no i jak nim sterować, skręcając i robiąc pętle, ósemki między świerkami.
A, że koniowi szybko się to nudziło - musiałem się też uczyć, z różnym zresztą skutkiem, jak nad tymi jego fochami i skręcaniem na parking można zapanować. Do tego kiedy tylko konik zaczynał kłusować, a ja się obijać siedzeniem o siodło - wpadałem wręcz w panikę, dzięki czemu poznałem także, jak się nim hamuje...
Na takich to leniwych ćwiczeniach zleciałby mi zapewne spokojnie ten dzień pierwszy, gdyby nie to, że już pod wieczór czekała nas przejażdżka w terenie. Tutaj należy się kilka słów szczególnie dobrych Jaśminowi, który dbał żebym nie zastał się w rozwoju, tylko cały czas uczył się czegoś nowego, objeżdżał wszystkie konie, miał okazję ciągle przełamywać swój strach. A strachu to się najadłem, szczególnie wtedy kiedy pierwszy raz Bonita poszła w galop!
Z tym galopem to w ogóle dziwna sprawa, bo z jednej strony wygodniejszy jest od kłusa i tyłek się tak o siodło ciągle nie obija, ale za to z drugiej, żeby utrzymać się w tym siodle - to jest dla mnie sztuka! Musisz się wyluzować, mówią - pytanie tylko, jak to zrobić kiedy Twój koń ściga się z przodowniczką stada i pędzi jak głupi, a Ty nie umiesz jeździć...
Muszę tu jednak się przyznać, że już następnego dnia na porannej przejażdżce z Bajką udała mi się ta sztuka. I to jest wspaniałe wrażenie, uczucie do którego niczego nie można porównać! Czy pisałem już o tym, że świat widziany z końskiego grzbietu wygląda całkiem inaczej? I że o wiele lepiej? Doprawdy - nie ma to jak konna przejażdżka przez pola, po drogach, po rżyskach, polnych ścieżkach...
Niestety! Galopowanie nie jest takie proste jak jazda na rowerze. Dwa dni jeżdżenia to o wiele za mało, by wszystko opanować, a jednocześnie trochę za dużo na to, aby później pod wieczór móc normalnie usiąść. I niekoniecznie w siodle.
A jeśli już o siodle mowa, to czas najwyższy przedstawić eksperymentalne rekonstrukcyjne siodło Jaśmina, testowane podczas tej imprezy. Pech chciał, że właśnie na mnie i przeze mnie testu nie zaliczyło, gdyż moja ulubiona Bonitka znowu zachciała zdominować sobie Siwą, pobiegła, wyprzedziła, przestała słuchać źle zapewne wydawanych komend nieumiejącego jeździć jeźdźca, który musiał przytrzymywać się łęku aby nie zlecieć z siodła. Ja więc nie poleciałem, za to łęk siodła poszedł, co zresztą nie uchroniło mnie później przed postawieniem Chwalibogowi flaszki kopytkowego za upadek z konia.
W drodze bowiem powrotnej mój jakże dzielny konik zobaczył, że do płota podeszła straszna krowa! Uznał więc za stosowne utrzymać właściwą odległość, a nawet powiększyć dzielący go od śmiertelnego zagrożenia dystans, teleportując się o 2 m na lewo. Tak też i w pewnej chwili Bonita nie stała już tam, gdzie stała krowa, tylko nieco obok, a ja - leżałem na ziemi.
Tak oto w jeden wyjazd zaliczyłem swój pierwszy kontakt z koniem, łapanie, czyszczenie, siodłanie, jazdę, kierowanie, wycieczki po polach, galop (Siwa to mi dopiero dała w kość!) i upadek z siodła. Cóż więcej? Nie wiem. Wiem za to na pewno, że coś więcej będzie, bo jazda konna jest piękna.
I wciąga...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz