niedziela, 11 grudnia 2011

Rozświetlamy mroki średniowiecza, czyli akcja znicz!



Trwają przygotowania do pierwszego zimowego przemarszu, a jako że w zimie szybko robi się ciemno - a przemarsz jest przemarsz - to i będzie nam też potrzebne jakieś źródło światła. Jak jednak je uzyskać z materiałów ogólnie uznawanych za historyczne?



Do dyspozycji mamy kije, szmaty, łój i wosk.  Szmaty wykonane oczywiście z naturalnych materiałów, choć z drugiej strony nie będę nikogo czarował, że są ręcznie tkane. Ot, coby się nie topiły i nie spływały po łapach. Zresztą... Może mnie Ragnar z Arkony na Rata-Tuska za to wrzucić!

Wracajmy zresztą do tematu: co można z tego zrobić? Po pierwsze z wosku można odlać świeczkę:


Takie źródło światła na pewno się przyda w obozie. Kilka woskowych świeczek - i już się robi klimat! Wosku można też nalać np. do kutej miseczki i zrobić coś w rodzaju znicza:


Knotów podpalamy tyle ile chcemy i mamy znowu dobre, małe źródło światła. Takiego lampionu nie weźmiemy jednak do ręki, a nawet jeśli się go uprzemy nieść przez rękawicę, to przecież choćby go i zaraz wiatr nie zdmuchnął - i tak nie oświetli drogi. Na szczęście istnieje łój!


Przy odrobinie dobrej woli z łoju także można zrobić świeczki, nie mówiąc już o lampioniku. Jednak podczas przemarszu o wiele bardziej przydadzą się nam pochodnie! Pochodnie zrobić - niby to żadna filozofia. Nawet Chwalibóg dał dziś radę...



Najpierw będziemy musieli pokroić cały łój na małe skwareczki i wytopić w garnku. Im drobniej pokroimy, tym większa wydajność wytopu. Teraz nawijamy szmatę ciasno na kijaszek, okręcamy ją mocno spełniającym bardziej rolę knota niż wzmocnienia konstrukcji sznurkiem i nasączamy gorącym, roztopionym łojem...



...gotowe! Zamiast tego łoju można naturalnie użyć wosku, jednak ze względu na jego cenę i przydatność do wielu innych celów - zwyczajnie szkoda go tracić. Łojowa pochodnia pali się zresztą lepiej i - na nasz dzisiejszy stan wiedzy - zdecydowanie dłużej.


Nasza wersja testowa, jak widać niezbyt wielka, paliła się ponad 40 minut, po czym zdecydowaliśmy się ją zgasić, gdy płomień zaczął się zmniejszać. Oczywiście im więcej warstw lnu nasączonego łojem, tym więcej paliwa i tym dłuższy czas działania pochodni. Przeglądając internet pod kątem pokazującej nam pochodnie ikonografii odkryłem też pewien patent: 

Miniatura z księgi godzinek, południowe Niderlandy, ok. 1500-1515 za: National Library of the Netherlands

Na załączonym obrazku widzimy trumnę, łopaty, liny i pochodnie. Pochodnie mają na górze coś w rodzaju knota - być może to koniec kija tak wystaje i za niego służy - i są okręcone nasączonym paliwem materiałem. W bardzo ciekawej proporcji! I to jest właśnie wyjście: okręcić kij szmatami na 1/3-1/2 długości, zapalić od góry i... płomień niech się tylko powolutku w dół przesuwa. 



A o tym jak się pochodniami mroki pogańskiego średniowiecza rozświetlało, napiszemy wkrótce...

środa, 30 listopada 2011

Trening PGD

W ramach ścigania się z czasem - żeby jakąś notkę dodać w listopadzie - powspominamy sobie dzisiaj trochę czasy stare. I dobre. Bo przecie jeżeli ktokolwiek z Was czytał już tego bloga wcześniej, to pewnie i się zastanawiał co też się przez październik i listopad działo, i czy w ogóle jeszcze coś się tu pojawi. No cóż, te dwa miesiące to nie są jeszcze czasy ani stare, ani też dobre nie były. Chorowania i pracy mnóstwo, a czasu i natchnienia do pisania brak. Pokrótce i z kronikarskiego obowiązku wspomnę tylko o pokazach w Nowej Rudzie, i konferencji o kulturze skandynawskiej na ziemiach polskich, której miałem się okazję przysłuchiwać tuż przed wyjazdem na trening u Lubomira w Dzikowcu...

Trening z Kniaziem i Lubomirem, Dzikowiec XI  2011 r.


Ale, że to o starych - i dobrych! - czasach snuć dziś mieliśmy wspomnienia, napiszę o naszym treningu w ogóle. Najdawniejszy, zachowany na starej stronie PGD opis treningu przedstawia się tak:

Trening


Trening trwa około dwóch godzin. Rozpoczynamy zawsze rozgrzewką, którą prowadzi jeden z drużynników lub kandydatów wyznaczony przez Jarla (pod nieobecność Jarla na treningu). Trenujemy zgodnie z ustalonym planem treningowym, który przedstawia się następująco:
  • Rozgrzewka
  • Ćwiczenie cięć w pojedynkę
  • Ćwiczenie form w pojedynkę
  • Ćwiczenia szyków i rozkazów
  • Ćwiczenie form w dwójkach
  • Luźne potyczki sparringowe lub praca własna nad doskonaleniem swojej techniki
Trenujemy drewnianymi imitacjami mieczy, używając również tarcz i saxów (również drewnianych). Podczas ćwiczeń cięć i form wymagamy trenowania obydwóch stron (lewej i prawej), bowiem lepiej umieć władać bronią obydwoma rękoma niż jedną i ją "stracić" w boju.

Na trening może przyjść każdy, po ówczesnym uzgodnieniu tego z dowódcą danego oddziału drogą mailową lub telefoniczną. Nie dopuszczamy do zbieraniny "gapiów", którzy przyszli, aby zobaczyć jak to jest. Jesteś na treningu to ćwiczysz tak jak pozostali.

----
Rozwińmy trochę te punkty. Od zawsze rozgrzewka, tak jak i cały trening, ujęta była w playliście. Pamiętam, że kiedy jesienią 2004 przyszedłem na swój pierwszy trening, to rozgrzewkę prowadził akurat Thjodmar. Oprócz niego była jeszcze Imd, Olaf, Sigurd i Erlend. Z nich wszystkich ostaliśmy się do dzisiaj tylko ja z Thjodmarem, a ówczesne treningi odbywały się jeszcze w Pałacyku. Niebawem na tej sali poznać miałem jeszcze Sławka, Donara, Hoggera, Fradmara, Eskila, Szamana, Grzybka, Jorunda, Vidara z synem, no i oczywiście - Juggera. Stare czasy, stara ekipa, stara sala, stare dzieje...

Stara Drużyna, Rynia 2004 r.

To był akurat moment przełomowy, bo wtedy Polska wchodziła do Unii Europejskiej, przez co i skład Drużyny szybko się odmienił. Zmienił się Jarl, gdyż Jugger jak większa część starego PGD udał się na emigrację wyznaczając swoim następcą Fradmara. Zmieniły się też treningi. Z sali w Pałacyku przenieśliśmy się szybko do dawnej szkoły Donara, Gimnazjum nr 28, gdzie dostaliśmy możliwość ćwiczenia na korytarzu, a ja - o ile dobrze pamiętam gdzieś od 2006/2007 roku - prowadzenia treningów!

Korytarz Gimnazjum na Zachodniej


Jak one wyglądały? Ano, bardzo różnie. To znaczy, playlista zmieniała się w czasie, treningi jednak zawsze prowadziłem ściśle według planu. Zawsze było na nich bardzo dużo pompek. Zwykłych, wąskich, szerokich, z nogami na podłodze/ławce/krześle. Za karę i dobrowolnie. We wszelkich konfiguracjach.

Na początek szło 5-10 min biegania, później krążenia ramion, kolan, bioder, kostki, nadgarstki, skręty tułowia. Następnie serie pompek, brzuszki, rozciąganie, znów krótki bieg, pompeczki, brzuszki, wznosy nóg i na koniec - znów parę serii pompek.

Obóz treningowy Walim 2006: młody Ingvar i Chwalibóg, z tyłu Beinir i Thrima.

Potem przychodzi czas na następną część treningu - ciosy podstawowe i elementy techniki. Przed jej rozpoczęciem dodatkowo rozgrzewamy nadgarstki: bierzemy broń - miecze/kije/toporki - łapiemy całą dłonią i z nieruchomym, równoległym do ziemi przedramieniem robimy obroty nadgarstkiem do przodu i do tyłu. Dobre są również łapki: ustawiamy się bez broni w kółeczko z podniesionymi rękami i za prowadzącym zaciskamy dłonie w pięści, zwykle 10-15 powtórzeń w jednej pozycji. A tych jest wiele, bo kątów skręcenia nadgarstków jak i ustawienia ramion trochę da się wymyślić.

Następnie ćwiczenia zapożyczone od Elvisa i Kniazia: naciąganie nadgarstków i wymachy mieczem. Po pierwsze stoimy bokiem, ręka prosto, cała dłoń zaciska się na rękojeści. I jedziemy: na początek skręcamy nadgarstek w obie strony, wymachując na boki ustawioną równolegle do naszego ciała bronią. Potem uderzamy się na przemian w klatę i łopatki, później w bark i pachę. Najważniejsze, żeby ciągle cała dłoń zaciskała się na rękojeści. Wszystkie te ćwiczenia mają na celu odpowiednie rozciągnięcie stawu i wyrobienie silnego chwytu.

Trening z Kniaziem w Dzikowcu u Lubomira, X 2011 r.

No i jedziemy z koxem: ciosy podstawowe. Czyli łeb z góry na dół, oba barki, z obu stron pas i nogi. Powtarzanie ich jest bardzo ważne, bo wyrabia odruch zadawania precyzyjnych, bezpiecznych, czystych technicznie ciosów idących po stałych liniach. Kiedyś robiliśmy je na obie ręce, równiutko całą grupą. Kto odstawał - ten pompował. Dzisiaj jest nieco bardziej liberalnie, za to zamiast po 10-15 cięć robimy czasami mały maratonik. Zależy od treningu: czasem rozgrzewka i ćwiczenia siłowe plus cięcia trwają godzinę, czasem pół, przeważnie jednak półtorej. W zimie jest więcej siłówki, w lecie i na dworze za to więcej walki.

Chwalibóg i Kniaź Sławomir w Dzikowcu.

Potem był czas na ćwiczenie w parach ustalonych form uderzeń i obron, i tym podobne ćwiczenia techniczne w formie mniej lub bardziej luźnych pojedynków. I tak np. Ingvarówki - od imienia wynalazcy - polegały na ćwiczeniu na zmianę ataku i obrony, w kombinacjach po 3 ciosy, a mercedes na wzajemnym okładaniu się po głowach - w hełmach treningowych oczywiście - trzech osobników stojących prawą nogą na jednej okrągłej tarczy. To jest w ogóle chwila na eksperymenty techniczne: różne układy dla toporników z Dagrem i Chwalibogiem, walkę z cieniem, naukę obrony przed dunem...

Trening szyków, Nowa Ruda 2010 r.

Ciekawym ćwiczeniem tego typu pokazanym ostatnio przez Kniazia jest uderzanie w określone miejsca na drzewcu topora/słupie, albo w podwieszoną oponę. Można to robić w różnych kombinacjach i z różnych pozycji wyjściowych. Wyrabia celność, szybkość i opanowanie broni, a przy okazji - kondycję. 

Trening na Wolinie, kwiecień 2008 r.

Jeśli jest odpowiednio dużo osób, to później można poćwiczyć jeszcze szyki. Trzymanie zakładki, chód krokiem i dżdżownicą, trzymanie równej linii podczas truchtu i biegu, ćwiczenie formacji klinowej (świński ryj) i krycia się za ścianą tarcz przed pociskami - to później się przydaje w bitwie.

Trening w Parku Grabiszyńskim XI 2011 r.

Po tych wszystkich zabawach przychodzi czas na walkę. Najpierw zwykle w szykach, no a później turniej. Pojedynek do trzech trafień, wygrany przechodzi dalej. Walczących losujemy zwykle za pomocą butelki. Zwycięzca bierze wszystko!

Dagr i Chwalibóg, nasi topornicy.

Na koniec oczywiście pompki. Wszyscy razem.  Do oporu! W imię naszego Jarla - Fradmara:
pierwszaPrawidłowoWykonanaPompkaDlaNaszegoKochanegoJarla!DrugaPrawidłowo...

Mniej więcej od sezonu 2009/2010 treningi zaczął prowadzić Chwalibóg. Zwłaszcza w zimie, gdy ćwiczyliśmy w szkole, dodawał do nich różne nowe elementy związane zwykle z siłówką, kondycją, dyscypliną: rozgrzewka metodą padnij-powstań-pompka-bieg, krokodylki i taczki przez korytarz,  walka w systemie kolejarskim... Z zaliczonym kursem kaskaderów i papierami na instruktora sztuk samoobrony jest dziś u nas najlepszym specem od treningów.

Obóz treningowy k. Lubawki 2009 r.


Do dzisiaj to właśnie on odpowiedzialny jest przed Jarlem za ich przebieg, choć teraz każdy Drużynnik ma także swój grafik prowadzenia ćwiczeń, aby nasze treningi były możliwie wszechstronne i różnorodne.

Obecnie ćwiczymy w Parku Grabiszyńskim i jeśli ktoś przypadkiem reflektowałby na małą rzeźnię z Chwalibogiem - i nie tylko! - serdecznie zapraszamy...
:)

Testowanie ściany tarcz, Nowa Ruda 2010 r.


----------------------------------------------------------------------------------------------

kontakt na maila: pansergalterdrott@interia.pl albo przez tego bloga.

niedziela, 25 września 2011

Stepy Pomorza...

Jak dobrze już wiecie, moje buty wymagają porządnej naprawy. I ja wiem równie dobrze, że tak samo moja tarcza, a właściwie z niej deski, wymagają obróbki, sklejenia, obszycia skórą, dodania rzemieni. Podobnie nowa włócznia z Teterow powinna być osadzona. 

A blog prowadzony.

I jak widzicie - jest. Nie będę dziś jednak pisał o tych wszystkich rzeczach, na które już obecnie - sezon się przecie skończył i wakacje takoż - nie mam już ani czasu, o sile, natchnieniu czy zwykłej ochocie nawet nie wspominając. Dobrze jest oczywiście wyliczyć sobie, wymienić, przypomnieć wszystkie rzeczy, o których chciałoby się tu kiedyś napisać, i które chciałoby się oczywiście zrobić. Na swoje opisy czeka cierpliwie reszta mojego stroju, broni i oporządzenia, oczekują wyjazdy, czekają i ogólniejsze sprawy. Słowem, czeka historia. To wszystko naturalnie jest bardzo ciekawe, a wyliczając takie rzeczy sam się utwierdzam w przekonaniu, że warto kiedyś wspomnieć też i o tym .

Dziś jednak poruszymy sprawę bardziej zasadniczą, chociaż i jednocześnie - także aktualną. Najbardziej aktualną z możliwych.

Chciałbym Wam oto opowiedzieć o swoich wrażeniach z ostatniej wyprawy w pomorski step. Konno.


Jest dla mnie oczywiste, że jeśli już odtwarzam słowiańskiego drużynnika - niechże by i nawet w drużynie wikingów! - to jazda konna będzie dla mnie umiejętnością zgoła podstawową. Nie jestem bowiem zwolennikiem dziwacznej interpretacji relacji Ibrahima o piechurach, którym nie wiedzieć po co, dawał Mieszko konie, siodła, uzdy, broń i wszystko, czego potrzebują. Tak więc drodzy towarzysze, odrzuciwszy w biegu wszelakie o słowiańskich pieszych loricati bajeczki, siadajmy wreszcie na koń! 

Nie jest to jednak taka prosta sprawa, szczególnie jeśli się na koniu nigdy nie jeździło. Nie galopując przeto zbytnio z naszą opowieścią, zacznijmy od początku opisu imprezy


A były to warsztaty jazdy konnej i rzemiosła - takiego jak np. filcowanie, które jednak nas teraz nie interesuje - prowadzone 15-18 IX przez Rosamar i Jaśmina w Potęgowie na Pomorzu.

Wybraliśmy się tam z Chwalibogiem w piątek rano, w sobotę pod wieczór rozbili my namiocik, a wieczorem w niedzielę żeśmy się zwinęli. Były to zatem dwa pełne dni poświęcone - w moim przynajmniej przypadku  - na naukę jazdy konnej zupełnie od podstaw.


Impreza była przekrojowa, epokami przez całe średniowiecze od wcześniaków po XV w., oraz kameralna - bo tylko 20 osób. Do dyspozycji mieliśmy wspólną kuchnię i żarcie ze składek, ognisko, wiatę, miejsce na namioty, słomę, latrynę w krzakach i...
cztery piękne koniki:


Konie, a właściwie klacze, zwały się Siwa (Fiolka), Bonita, Bajka i Furia. Nie będę Was tutaj epatował fachowym słownictwem, które oczywiście mógłbym łatwo wyciągnąć z czytanego w pociągu do Lęborka kaskaderskiego skryptu Chwaliboga. Chciałbym po prostu opisać, jak się czuł wrzucony od razu na głęboką wodę, absolutny nowicjusz.

A czuł się zaprawdę nieziemsko, bo świat widziany z końskiego grzbietu wygląda zupełnie inaczej!


Ale, ale! Zanim się na ten grzbiet wsiądzie - konia trzeba złapać. A żeby to zrobić trzeba się tęgo nabiegać. Nie dość tego, koń musi zechcieć podejść, a kiedy wreszcie zechce - trzeba go umieć schwytać. Chwytamy za nos tam gdzie dotyka ogłowie, głaszczemy, mówimy do niego, uspokajamy, zakładamy na łeb co trzeba - i prowadzimy na parking.


Tak to wygląda oczywiście w idealnym świecie teorii, w praktyce bowiem - bywa bardzo różnie. No, ale z drugiej strony praktyka czyni mistrza, więc jedziemy dalej. Dalej jest szczotkowanie, czyszczenie, pielęgnacja naszego przerośniętego szczura. Dzięki temu ja, mieszczuch, miałem okazję bliżej się z nim zapoznać i pozbyć się strachu przed zwierzęciem większym od człowieka. Po tym wszystkim mogłem nauczyć się, jak się zakłada czaprak, siodła, zapina popręg, reguluje strzemiona, wsiada i...


...wio! Na początek zabawy ci, którzy już umieli jeździć, pobawili się w bohurt tłukąc się i strącając z koni wypełnionymi czymś tam workami. Ja za to uczyłem się jak trzymać wodze, siedzieć i nie zlecieć z konia, no i jak nim sterować, skręcając i robiąc pętle, ósemki między świerkami. 

A, że koniowi szybko się to nudziło - musiałem się też uczyć, z różnym zresztą skutkiem, jak nad tymi jego fochami i skręcaniem na parking można zapanować. Do tego kiedy tylko konik zaczynał kłusować, a ja się obijać siedzeniem o siodło - wpadałem wręcz w panikę, dzięki czemu poznałem także, jak się nim hamuje...


Na takich to leniwych ćwiczeniach zleciałby mi zapewne spokojnie ten dzień pierwszy, gdyby nie to, że już pod wieczór czekała nas przejażdżka w terenie. Tutaj należy się kilka słów szczególnie dobrych Jaśminowi, który dbał żebym nie zastał się w rozwoju, tylko cały czas uczył się czegoś nowego, objeżdżał wszystkie konie, miał okazję ciągle przełamywać swój strach. A strachu to się najadłem, szczególnie wtedy kiedy pierwszy raz Bonita poszła w galop!

Z tym galopem to w ogóle dziwna sprawa, bo z jednej strony wygodniejszy jest od kłusa i tyłek się tak o siodło ciągle nie obija, ale za to z drugiej, żeby utrzymać się w tym siodle - to jest dla mnie sztuka! Musisz się wyluzować, mówią - pytanie tylko, jak to zrobić kiedy Twój koń ściga się z przodowniczką stada i pędzi jak głupi, a Ty nie umiesz jeździć...




Muszę tu jednak się przyznać, że już następnego dnia na porannej przejażdżce z Bajką udała mi się ta sztuka. I to jest wspaniałe wrażenie, uczucie do którego niczego nie można porównać! Czy pisałem już o tym, że świat widziany z końskiego grzbietu wygląda całkiem inaczej? I że o wiele lepiej? Doprawdy - nie ma to jak konna przejażdżka przez pola, po drogach, po rżyskach, polnych ścieżkach...

Niestety! Galopowanie nie jest takie proste jak jazda na rowerze. Dwa dni jeżdżenia to o wiele za mało, by wszystko opanować, a jednocześnie trochę za dużo na to, aby później pod wieczór móc normalnie usiąść. I niekoniecznie w siodle.




A jeśli już o siodle mowa, to czas najwyższy przedstawić eksperymentalne rekonstrukcyjne siodło Jaśmina, testowane podczas tej imprezy. Pech chciał, że właśnie na mnie i przeze mnie testu nie zaliczyło, gdyż moja ulubiona Bonitka znowu zachciała zdominować sobie Siwą, pobiegła, wyprzedziła, przestała słuchać źle zapewne wydawanych komend nieumiejącego jeździć jeźdźca, który musiał przytrzymywać się łęku aby nie zlecieć z siodła. Ja więc nie poleciałem, za to łęk siodła poszedł, co zresztą nie uchroniło mnie później przed postawieniem Chwalibogowi flaszki kopytkowego za upadek z konia. 



W drodze bowiem powrotnej mój jakże dzielny konik zobaczył, że do płota podeszła straszna krowa! Uznał więc za stosowne utrzymać właściwą odległość, a nawet powiększyć dzielący go od śmiertelnego zagrożenia dystans, teleportując się o 2 m na lewo. Tak też i w pewnej chwili Bonita nie stała już tam, gdzie stała krowa, tylko nieco obok, a ja - leżałem na ziemi. 



Tak oto w jeden wyjazd zaliczyłem swój pierwszy kontakt z koniem, łapanie, czyszczenie, siodłanie, jazdę, kierowanie, wycieczki po polach, galop (Siwa to mi dopiero dała w kość!) i upadek z siodła. Cóż więcej? Nie wiem. Wiem za to na pewno, że coś więcej będzie, bo jazda konna jest piękna.
I wciąga...


poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Mój hełm z Połabia.

Pisałem tu na początku, że - przynajmniej dla mnie - bardzo w odtwórstwie jest ważne, ażeby człowiek wiedział skąd jego przedmioty pochodzą. I chodzi mi tu o wszystko: począwszy od obuwia, poprzez strój, narzędzia, uzbrojenie i oporządzenie indywidualne, a na sprzęcie obozowym kończąc!

A jeśli ktoś konkretnego znaleziska na jakąś rzecz nie ma, to niechby chociaż argumenty jakieś na poparcie takiej, a nie innej jej formy posiadał...

Pisałem więc o koszuli, było też o butach, projektowałem tarczę, której produkcja szczerze mówiąc nieszczególnie do przodu jakoś się posuwa, i nad tuniką takoż się zastanawiałem. Czas już zatem najwyższy dodać coś o broni. A jako, że włócznia z Teterow jeszcze nie skończona - weźmy to, co mamy.

A ja od tego sezonu mam już nowy hełm



Hełm o formie opartej na znalezisku z obszaru zamieszkanego przez plemiona Słowian Połabskich,

...konkretniej zaś - z leżącego na północnych kresach dawnego terytorium zasiedlenia Wkrzan - Schwerinsburga.

Rozmieszczenie plemion Słowian Połabskich na tle ówczesnego zalesienia wg Lecha Leciejewicza, w: Słowianie Zachodni.

Mapek nam nigdy dość, i wiemy już dzięki nim, o czym właściwie mówimy. A jak dokładnie wygląda owo, interpretowane jednoznacznie jako pozostałość hełmu, znalezisko

Corpus archäologischer Quellen zur Frühgeschichte auf dem Gebiet der Deutschen Demokratischen Republik (7. Bis 12. Jahrhundert) t. II (Katalog) s. 354-355, t. II (Tafelteil) 49/158.

Jak widać, jest to po prostu część profilowanego, trójkątnego panelu, którego dolną krawędź wzmocniono dwiema, przytwierdzonymi każda za pomocą dwóch nitów, prostokątnymi blaszkami.

Jedna z tych przynitowanych do panelu blaszek wystaje poza jego boczną krawędź. Mamy więc i podstawy do wysunięcia przypuszczenia, że jest to fragment stożkowatego hełmu o segmentowej budowie, w której stykające się krawędziami, lub zachodzące na siebie panele łączone były wzdłuż dolnej krawędzi z pomocą tych  blaszek. 

Łączone co najmniej nimi, chociaż tak naprawdę nie wyobrażam sobie, aby cała konstrukcja hełmu miała chronić połabskiego (załóżmy optymistycznie, gdyż jednoznacznie określającego to kontekstu niestety brakuje) woja przed ciosami, trzymając się tylko na tym. Niestety ani będące najoczywistszą (?) formą jej wzmocnienia żebra, ani też ślady nitowania na bocznych krawędziach panelu nie zachowały się. Skazani jesteśmy zatem na poszukiwanie analogii, a dalej i w konsekwencji - na własne interpretacje.

No i nie ma rady, będzie boleć:
musimy pomyśleć...

Tym, co jako pierwsze nasuwa mi się na myśl, kiedy mówimy o hełmach segmentowych, są oczywiście pewne detale z Ewangeliarza Płockiego,


...konkretnie zaś noszone przez drużynników... tzn. oczywiście siepaczy Heroda - hełmy:


Jeżeli bowiem interpretowalibyśmy (czyżby nazbyt śmiało?;) namalowane tu przez miniaturzystę kropki jako nity, to mamy zaiste pełen wachlarz technicznych rozwiązań: od hełmów żebrowych, po segmentowe nitowane wzdłuż wszystkich krawędzi paneli, aż po takież, wzmocnione jednak w ten sposób jedynie na dole (!). 

Nie jest to oczywiście przedstawienie, na podstawie którego możemy definitywnie cokolwiek rozstrzygnąć. Raz, że to tylko materiał porównawczy, a nie żadne bezpośrednie źródło, a dwa, że jest to przecież tylko ikonografia. Nie wiemy zatem dokładnie, co nasz mniszek miał na myśli stawiając owe kropki w jednym miejscu, a pomijając je w innym. Poprawkę brać musimy na styl szkoły, w ramach której to dzieło powstało, na kontekst historyczny jego wykonania, a w końcu i oczywisty schematyzm tego przedstawienia. 

Niemniej jednak mamy już jakiś kontekst, jest światło, w którym możemy już coś - prawidłowo lub nieprawidłowo, ale jednak - spostrzec. Zobaczyć. Zauważyć. Czy dostrzegliśmy to dobrze? Nie wiem, jedziemy dalej. Może się okaże!

Sypnijmy więc na stół jeszcze przykładami. I niech tym razem chociaż będą to pieniądze:

Moneta Przybysława-Henryka (1127-1150) za Deutsches Historisches Museum.
Brakteaty Jaksy z Kopnika (1154-1173) wg Bernda Kluge, Jacza de Copnic Und Seine Brakteaten. Thesen und Theorien zum ältesten Thema der brandenburgischer Numismatik, w: Beiträge zur brandenburgisch/preußischen Numizmatik, NH 17, 2009, s. 14-42.
j.w.

Tutaj możemy oczywiście wszystkie te zastrzeżenia, które podnieśliśmy wcześniej przeciwko źródłom ikonograficznym, jeszcze raz powtórzyć. W ogóle można by się w krytykę źródeł zagłębić, poczytać i popisać o numizmatyce. No, ale przyznać muszę przecież, że to tylko blog zwykły, nie naukowy artykuł. Nie zgłębię więc tematu do samego dna, mając zresztą nadzieję, że do drążenia go dalej kogoś zainspiruję. Zasłonię się poza tym ulubionym argumentem Galla, że po co niby właściwie miałbym Was zanudzać?

Mimo tych wszystkich wątpliwości, jakie tu ktoś złośliwy, bardziej skrupulatny, czy też po prostu lepiej zorientowany w specyfice tego typu źródeł mógłby nam (do czego zachęcam w komentarzach!!!) niczym kłody podrzucać pod nogi - nie da się jednak zaprzeczyć, że możemy tu przynajmniej zaobserwować pewne szczegóły.

Szczegóły dotyczące formy naszego uzbrojenia, takie jak kształt hełmu, obecność lub brak nosala, a nawet mniej lub bardziej wyraźne podziały konstrukcyjne.

Dla pełnego zobrazowania tego, o czym mówię, dołączę jeszcze dwie dwunastowieczne pieczęcie z Pomorza Zachodniego:

Pieczęcie Bogusława I (1170) i Kazimierza I (ok. 1180), książąt zachodniopomorskich wg Piotra Świątkiewicza, Uzbrojenie wczesnośredniowieczne z Pomorza Zachodniego.


Jak widzimy, nie można jednoznacznie i z całą pewnością określić konstrukcji noszonych przez tych książąt hełmów (pamiętajmy - schematyzm...), wyraźne i oczywiste jest jedynie to, że z jednym wyjątkiem, wszystkie spośród tych, które tu przytoczyłem - są wieloczęściowe.

Te wszystkie przykłady pokazuję tutaj właściwie tylko dla zarysowania ogólnego tła, a więc ustalenia formy, którą najprawdopodobniej posiadać mógł hełm, z którego jeden panel znaleziono w Schwerinsburgu.

I jeśli już przyjmiemy - a jest to właśnie moja interpretacja - że był to hełm segmentowy, to warto by jeszcze pokazać, jak choćby jeden inny zachowany hełm tego typu wyglądał:

Hełm segmentowy z Tamizy (nosal dodany później), za www.reenactment.de

Tyle tytułem wstępu :)
Pora zatem zobaczyć, co nam z tego wyszło:

Hełmu oczywiście nie robiłem sam, zamówiłem go sobie u Czcibora z Nawii, któremu w ten oto sposób zrobię kryptoreklamę.

Konstrukcja segmentowa wzorowana jest oczywiście na hełmie z Tamizy. Wzdłuż dolnej krawędzi poleciłem przynitować te prostokątne blaszki, umieszczone w taki sposób, jak to było w Schwerinsburgu. Wpadłem też na pomysł - i to jest moja fantazja, tudzież i przyszłe wyzwanie - by wykorzystać je jako miejsce dla przymocowania czepca z nitowanej kolczej. Stąd widoczne otwory, nawiercone w blaszkach.


Panele zachodzą na siebie i, naturalnie, są znitowane ze sobą wzdłuż bocznych krawędzi. Hełm wykonany został z blachy o grubości 3mm. Przy swoim obwodzie nie jest specjalnie ciężki, zapewniając przy tym dobrą ochronę przed ciosami.


Nosal dodałem z dwóch powodów: 
po pierwsze bowiem z całą pewnością wiadomo, że występował on w naszej epoce na obszarze Europy Środkowej, co nam brakteat Jaksy ściślej dla Połabia w dodatku potwierdza, 
po drugie zaś, to nie wiem jak inni, ale ja na pewno - lubię swoją twarz...
:)


Dlatego też pod hełm uszyłem sobie jeszcze porządną czapę z filcu. 
I tak, niestety, jeszcze na Drohiczynie nosiłem dla bezpieczeństwa mroczne, skórzane narucze. Tutaj jednak wchodzimy w temat historyczności walki, a to już przecież całkiem inna, zupełnie nowa (sic!) historia...


p.s.
Podstawowa literatura jest pod obrazkami, dalsze poszukiwania radzę prowadzić w oparciu o Corpus...