poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Ukraina!

Lipiec przeminął cicho, tudzież pracowicie. Przy okazji pisania historii wojen do trzeciego rozdziału okazało się też naturalnie, że im dalej w las, tym więcej drzew. Te drzewka muszę pościnać i - skoro już brniemy w metafory - postawić z nich porządny gródek, a gdzie drwa rąbią tam i wióry lecą. Kilka takich historyczno-archeologicznych odprysków chętnie tutaj omówię, jednakże póki co napiszę o czym innym.


Wspominałem już o tym, że ucieka mi sezon. Pisałem, że w takim razie będzie tu bardziej osobiście. Opiszę więc pokrótce małą rodzinną wycieczkę, na której byłem ostatnio. No może nie taką małą, bo była to raczej podróż. Taka do korzeni. A więc - na Ukrainę!

Brody, cerkiew w remoncie.

Zawsze nudziła mnie genealogia i nie mam też wielkiej ochoty nikogo nią tu zamęczać. Dość wiedzieć, iż na czterech pradziadków, których teoretycznie każdy posiadać powinien, trzech moich pochodziło właśnie z tych terenów. Taka już nasza historia, że nigdy ich nie poznałem. Ale widziałem przynajmniej miejsca, w których żyli. Zacznijmy więc od początku...

Matka na lwowskim rynku.

...a na początku był Lwów!
To z jego okolic wywodzi się rodzina mojej Matki, a więc tych dwóch z trzech Pradziadków pochodzących zza Buga. I właśnie z tą częścią rodziny wyruszyliśmy do Lwowa. Nie będę się tutaj grzebał w jakichś przydługich opisach. Kto tam ostatnio przejeżdżał, ten wie jaka ładna, prosta i równiuteńka droga zrobiona z okazji EURO prowadzi z granicy do miasta. Kto bywał czasami na Wschodzie, ten wie co się tam z papierem toaletowym robi po użyciu oraz od której godziny nie ma ciepłej wody. Kogo interesuje historia i zabytki miasta - niech sobie kupi przewodnik.

Lecz jeżeli ciekawi Was właśnie moja wyprawa, te moje i tylko moje zebrane tu z niej wrażenia i całkiem subiektywny, osobisty ich opis - to dalej zapraszam za mną! Panie przodem. Na Cmentarz Janowski...

Grobowiec rodzinny.

Na pewno znajdą się tacy, których zdziwi, zanudzi bądź zniesmaczy ilość zdjęć grobowców, pomników i cmentarzy, zawartych w tej notce. Być może wśród czytelników przydarzy się nawet idiota, którego tego rodzaju cmentarna turystyka, względnie kresowa nekrofilia - jak to wyczytać można było kiedyś w pewnej bolszewickiej szmacie - wprawia w rozbawienie i zażenowanie. Jeśli więc podzielacie powyższe opinie i moje fascynacje przeszłością jakoś wam nie pasują - nie macie tu na pewno więcej czego szukać.

Ja osobiście jednak uwielbiam cmentarze. Kocham tę wszechogarniającą ciszę i chłodny spokój, przelewające się z wolna pomiędzy pomnikami, lubię długie spacery wśród grobów, a i korzeni przecież szukać trzeba głęboko. W ziemi, pomiędzy zmarłymi...

Cmentarz żydowski w Brodach.

Polskie cmentarze na Ukrainie jakie są - każdy widzi. O groby nie za bardzo jest tu komu dbać, a przyjeżdżając raz na kilkanaście lat trudno to ogarnąć. Do tego jeszcze złodzieje, wandale i wszędobylskie we Lwowie bezpańskie psy. Ciężka sprawa. Ograniczyliśmy się wiec do wymiecenia pomnika i zapalenia zniczy, a na umycie grobowca i poprawienie pękniętego murku nie było niestety czasu. Plan był cokolwiek napięty i następnego dnia rano jechaliśmy już do Brodów.


Stąd pochodził jeden z Pradziadków, zarządca majątku w pobliskiej Ponikwie i sekretarz Wincentego Witosa. Do dzisiaj krąży w rodzinie anegdota, jak to on przed każdymi wyborami podkupywał prababcię wcale niezłymi pieniędzmi, żeby tylko głosowała na PSL. Pod tym względem na świecie mało się chyba zmienia...


W Brodach odnaleźliśmy kilka ważnych miejsc. Po pierwsze była to ulica Kowalska, na której stał nasz niegdysiejszy dom. Wynajmowany oczywiście od Żydów. Mieszkała tam cała rodzina, która przeniosła się później do Wołowa. Szczęśliwie zachowało się jedno stare zdjęcie. Na jego tle, wraz z rodzeństwem, widnieje także mój wujek. Miał tylko trzy lata, kiedy musiał wyjechać. I dzięki temu był tam z nami, a razem z nim i my mogliśmy starego domu poszukać:

ul. Kowalska przed wojną.

Szukaliśmy go jednak na próżno, gdyż przy ulicy Kowalskiej stoją dziś tylko małe jednorodzinne domki, a po dawnych czasach ostała się jedynie stara chatynka zakonnic:

Domek po zakonnicach.

Zostali jednak jeszcze przedwojenni sąsiedzi, których rodzina i znajomi przenieśli się zresztą także w części do Wołowa. W ogóle przyjęto nas bardzo mile, a dzisiejsi mieszkańcy naszej starej ulicy interesowali się nami nie mniej, niż my nimi. Zabrali nas też do staruszków pamiętających Pradziadków.

ul. Kowalska po wojnie.

Okazało się, że po wojnie prawie wszystkie większe domy i kamienice popadły w ruinę, a pobliski cmentarz żydowski zaorano i zamieniono w stadion. Ten stadion Żydzi właśnie im odbierają, by upamiętnić swych zmarłych. Trzeba pamiętać, że stanowili oni przed wojną jakieś 80% tutejszej ludności. My nic nikomu odbierać nie przyjechaliśmy, a wymieniwszy wrażenia i kontakty pożegnaliśmy serdecznie starych i nowych znajomych z ulicy Kowalskiej w Brodach...

Cerkiew greckokatolicka w Brodach.

Oprócz niej odwiedziliśmy także cerkiew, w której - jeszcze jako kościele - chrzczony był niegdyś mój wujek, tudzież i reszta rodziny. Trzecim z ważnych dla tej historii miejsc w Brodach jest ulica Złota, przy której swego czasu mieliśmy trafikę.

Brody, ul. Złota.

Jak widać, to taki deptak - zupełnie jak ten w Wołowie. Ciekawym akcentem są tutaj umieszczone na fasadzie jednej z kamienic medaliony z podobiznami Mickiewicza, Słowackiego...

Kliknij, powiększaj i zgaduj!

...i jeszcze jakichś dwóch facetów. My z bratem znaliśmy dwóch pierwszych, ciotka stwierdziła, że jeden z nich to Krasiński. Przed wojną ludzie kojarzyli wszystkich. Taki to u nas, moi drodzy, postęp edukacji. Zahaczyliśmy też o leżące w pobliżu muzeum historyczne, gdzie było parę rzeczy ciekawych - z naszego punktu widzenia...


Oprócz narzędzi ciesielskich oraz drewnianej łopaty z okuciem z XIX w. uwagę zwracały świetne łykowe łapcie:


Takie przy jakiejś okazji warto będzie sobie sprawić. By jednak nie pogubić się w dygresjach, przejdźmy na cmentarz żydowski. To jest dopiero miejsce, w którym można zabłądzić!


Te niezliczone (przeze mnie, bo jak widać Ukraińcy ponumerowali!) rzędy nurzających się w wysokiej trawie macew tworzą wraz z leżącym nieopodal lasem tak niezwykły klimat, że nawet się nie będę już wysilał, aby go opisać. To miejsce jest po prostu niesamowicie piękne. Widzisz tam czas, czujesz wieczność, a błądzić wśród tych grobów chciałbyś godzinami...

Tych godzin jednak nie było, bo teraz spieszyliśmy już do Podkamienia

Baszta klasztoru w Podkamieniu.

Po drodze minęliśmy wspomnianą już Ponikwę i zamek Olesko, w którym urodził się Jan III Sobieski. Niestety, raczej nie mój krewniak. Przodkowie moi z Podkamienia byli znacznie skromniejsi, co i nie znaczy bynajmniej, abym się nimi nie szczycił!


Bo któż by nie był dumny z Pradziadka kowala? Wąsiska zresztą nie gorsze miał od króla!

Kuźnia pradziadka w Podkamieniu, dzisiaj.

Podkamień bierze swą nazwę od olbrzymiego głazu, górującego nad miasteczkiem. Diabeł podobno tak go tutaj rzucił - i oto sobie stoi. Sam jestem w sumie ciekaw, czy za diabelską legendą nie kryje się mroczne ziarno starej pogańskiej prawdy? ;)
Bo przecie któż to wie...


Całkiem przyjemne miejsce na słowiański wiec plemienny, nieprawdaż?

O ile więc nad Podkamieniem góruje wielki kamień, to nad tym kamieniem jeszcze stoi klasztor.

W przeciwieństwie zaś do związków wielkiego głazu z przedchrześcijańskim kultem, w sprawie których należałoby jeszcze poszukać literatury - to o tym monasterze właściwie nie trzeba. Stoi tam przecie jak byk:


Jeszcze stoi. Jakoś - chciałoby się powiedzieć, patrząc na tę ruinę. I postoi na szczęście, bo jest remontowany. Co też możecie podziwiać na zdjęciach:


Klasztor nasz więc przestronny, mur jego chędogi: dużo mnichów mieściły zawsze jego progi... no ale dosyć panie tego pitolenia! Kto chce poczytać o klasztorze lub o historii miasteczka, tego odsyłam na stronę www.podkamien.pl, tudzież i na łamy turystycznego przewodnika. Ja nim tutaj nie jestem, a kto mi zechce towarzyszyć dalej w tych wspomnieniach, tego zapraszam...


...oczywiście na cmentarz. Tutaj szukaliśmy grobów naszych krewnych, które też dosyć szybko udało się odnaleźć.


Nie chcę tu, jak mówiłem, pisać żadnego przewodnika ani historii Kresów. W tym miejscu trzeba jednak zrobić wyjątek, gdyż w pewnym fatalnym momencie nasza malutka rodzinna mikrohistoria zderzyła się dość brutalnie z tą wielką - właśnie tutaj. Bo nie jest to przypadek, że data śmierci sześciu naszych krewnych z Podkamienia przypadła akurat na marzec 1944. 


Byli jednymi z ofiar zbrodni w Podkamieniu, popełnionej przez UPA i SS na ludziach kryjących się w klasztorze dominikanów. O tym, jakie banderowcy mieli sposoby na zabijanie Polaków każdy może poczytać w internecie. Ja nie mam zamiaru rozpisywać się na ten temat, ani rozpamiętywać tamtych dawnych krzywd. Doskonale jednak o tym wszystkim wiem. Kto nie wie, niech koniecznie teraz sobie sprawdzi. A później tu wróci.


Kto wrócił albo i wiedział, ten może się też dziwić. Może mieć nawet pretensje, że wiedząc o tym wszystkim dalej lubię Ukrainę i ciągle chcę tam jeździć. I może mnie mieć przy tym za jakiegoś idiotę.

Sam nim się jednak okaże, bo wiedząc o wszystkich okropnościach, jakie zdarzyły się na Ukrainie podczas wojny, pamiętać trzeba o jednym: że cała rzeź wołyńska była czymś wyjątkowym. Zupełnie nieporównywalnym do niczego splotem wydarzeń historycznych. Zdarzeń kompletnie skrajnych, mających swoje miejsce w specyficznym kontekście. W takim a nie innym momencie dziejowym, podczas drugiej wojny. W konkretnych warunkach i okolicznościach, dzięki którym w ogóle to wszystko było możliwe. 

I nawet jeżeli dzisiaj zbrodniarze są tam przedmiotem kultu, we Lwowie stoi złoty posąg Bandery, a na bazarku można kupować szaliki z jego podobizną - to przecież teraz nie jest rok czterdziesty czwarty i takie wydarzenia nie powtórzą się. Bo nie były możliwe bez wojny, bez Niemców, bez nazistowskiej propagandy, bez wspierania przez okupanta różnych nacjonalizmów i kolaborantów, bez organizowania pogromów zgodnie z zaleceniami Himmlera - i bez tych SS-manów. 

Najstarszy chyba nagrobek w Podkamieniu.

O ofiarach tych zbrodni należy pamiętać, trzeba jeździć na groby, palić naszym znicze, dbać o pomniki też warto. Ale ta pamięć o ofiarach z czasów wojny nie może nam przesłaniać rzeczy najważniejszej: tych kilkuset lat, w ciągu których mieszkaliśmy tam ze sobą razem.

I przecież także w przyszłości Polacy i Ukraińcy będą sąsiadami, a wtedy w czterdziestym czwartym tamci sąsiedzi wielu z naszych ostrzegli. I teraz leżą tam z nimi, na zawsze obok siebie na ukraińskich cmentarzach - nie tylko w Podkamieniu.

Dlatego czystą głupotą byłoby sprowadzanie stuleci wspólnej historii do jednej chorej zbrodni, zwykłej patologii, szaleństwa rozpętanego z inspiracji nazistów. To tak, jak gdyby całą historię polskich Żydów sprowadzać do Jedwabnego...


Takie to właśnie myśli, ciężkie jak te kamienie tonące w zieleni, snują mi się po głowie kiedy przeglądam zdjęcia z podkamieńskiego cmentarza. Znalazłem tu swoje korzenie, odnaleźliśmy je wszyscy.

Ale przecież nie wszystko leży tak głęboko, w tej ciemnej czarnej ziemi przesiąkniętej krwią. Nie wszystko co związane z przeszłością boli, a zresztą - samo jej odnalezienie sprawia ogromną radość. I zaraz podnosi na duchu. Stąd pochodzimy my dzisiejsi tutaj, z tych miejsc wywodzą się nasze rodziny, tu bierze też początek i nasza tożsamość, a wiedząc o tym wszystkim jesteśmy teraz o wiele silniejsi. Szukając własnej przeszłości odnajdujesz wpierw siebie samego. Nie mówiąc już o innych...

Chatka Pradziadka.

Jednym z nich był i mieszkający na samym skraju Podkamienia dawny, sędziwy sąsiad. Osiemdziesięciopięcioletni dziadek, który wzruszony pokazał nam starą kuźnię pradziadka. Mieszka tam zaraz obok ze swą wnuczką, a część jego rodziny przeniosła się też do... Wołowa. Czyli zupełnie jak w filmie: sami swoi.

Cóż dalej? Ano, wróciliśmy znów do Lwowa. Pozwiedzać sobie po prostu, po knajpach pochodzić, pamiątki jakieś fajne kupić na bazarku. Byliśmy też naturalnie na Łyczakowie i w rynku, na wzgórzu zamkowym i Prospekcie Swobody. Kto ciekaw, niech sam pojedzie - ja rzeczy tak popularnych opisywał nie będę. Mogę powiedzieć tylko, że cała nasza podróż była przeżyciem niezwykłym. Że zawsze warto wybrać się na Ukrainę, i że sam tam na pewno nieraz jeszcze pojadę.
Może już w przyszłym roku?


Następnym razem trzeba odwiedzić Tarnopol, Kamieniec Podolski i Buczacz! Plus nasze stare Brody i oczywiście Podkamień...