środa, 12 września 2012

Arkona!

Sam nie wiem, od kiedy chciałem się tam wybrać - i teraz zdaje mi się, że chyba od zawsze. Przynajmniej zawsze od chwili, gdy dowiedziałem się co to w ogóle jest. Na jedno zresztą wychodzi. Zacznijmy zatem od podstaw. Podstawą są finanse...

Z Berlina podróż koleją do Stralsundu kosztuje teoretyczne 40 euro w jedną stronę. Tę dość kosmiczną nawet dla Niemców cenę da się jednak obniżyć, korzystając ze stronki www.mitfahrgelegenheit.de. Możemy się na niej umówić z kimś, kto ma miejsce w samochodzie i jedzie w naszą stronę, można też jechać koleją w ramach biletów zbiorowych. Udało mi się załapać dwa razy na tę ostatnią opcję, dzięki czemu za podróż Berlin-Stralsund i z powrotem dałem po 8 euro. Razem wychodzi więc 16, a my tymczasem robimy desant z pociągu na miasto hanzeatyckie... 


Pierwsze wrażenie jakie robi Stralsund na odwiedzających nie jest raczej najlepsze. I nie chodzi mi nawet o pętających się tu i ówdzie łysych karków w koszulkach z napisami w stylu Ausländer raus, albo Club 88! Bo w końcu ani dworzec, droga z dworca do centrum, czy wreszcie Nowy Rynek, szczególnie piękne tu nie są. 

To ostatnie miejsce to jeden wielki brudny, zatłoczony parking. Ledwo da się przejść gdzieś dalej, wzdłuż brzegu chodnika. Ciasnota, obok oczywiście olbrzymich gotyckich budowli, jest jedną z głównych cech Stralsundu. Jeżeli się już jednak przeciśniemy dalej, wtedy w tych wąskich zaułkach możemy odkryć nareszcie i tę bardziej przyjazną stronę owego miasta, a nawet pewien urok...


Jest tutaj zresztą muzeum, port i masa innych rzeczy do zwiedzania. Nie sądzę jednak, żeby wklejanie na bloga zdjęć stralsundzkich żaglowców, dworca albo nabrzeża miało większy sens. Ja zresztą nie miałem czasu, by włóczyć się po mieście. Zaszedłem na Stary Rynek z pięknym gotyckim ratuszem...


...i zjadłszy kanapkę z nutellą udałem się znowu na dworzec, na pociąg do Bergen na Rugii (Góra). Ten jeździ o pewnych porach nawet co pół godziny (i tyle też trwa droga), kosztując zwykle 5,5, w porywach 7,5 euro. W Bergen pierwszym zwracającym uwagę obiektem jest pomnik radzieckich żołnierzy. W ogóle, jesteśmy tu w enerdówku, więc nie powinny nas dziwić napotykane po drodze rozpadające się hale i zakłady produkcyjne, eternitowe dachy domów i komórek, tudzież komunistyczne nazwy ulic z Engelsem i Marksem na czele.


Tu także nie miałem jednak czasu na łażenie po mieście - spieszyłem się przecież do celu! Ażeby go osiągnąć udałem się tym razem na dworzec autobusowy, skąd też za 7,5 euro można się było zabrać aż do Altenkirchen. Ta podróż trwa z kolei ok. 1,5 godziny, co można też wykorzystać na lepsze przyjrzenie się naszej słowiańskiej Wyspie. Wspomniałem już o nadających lokalnego kolorytu komunistycznych pomnikach i budach krytych eternitem, jednak prawdziwą i całkiem przyjemną cechą krajobrazu Rugii są chatki kryte strzechą. Na przykład więc w Ralswieku okolice przystanku wyglądają tak:


Na miejscu w Altenkirchen czekała mnie droga na kemping Drewoldke, rozbicie namiociku - niby jednoosobowy, ale trzy nawet wejdą; niestety wyszło tak, że pojechałem sam - więc tylko szybki obiad, mielonka i piwo, a potem...


...potem już tylko droga do Arkony poprzez niesamowicie piękny, sielankowy, idylliczny i do bólu wręcz słowiański - krajobraz wybrzeża Rugii. Z mojego pola namiotowego do Grodu jest wzdłuż wybrzeża około 9 kilometrów, które pokonujemy idąc doskonałą dla rowerów ścieżką z wyłożonych na ziemi betonowych płyt. Po drodze mijamy ośrodki wypoczynkowe i różne domki dla turystów, no a po prawej stronie - klif i otwarte morze!


Pogoda jak widać dopisała i trzeba przyznać, że Rugia ma nawet coś z Danii. Nie tylko wiejskie kościoły, religię chrześcijańską i masę turystów, ale i ten morski klimat - gdy niby ostro świeci słońce, a wieje jak cholera...

Zeszłoroczna wycieczka do Danii przypomniała mi się jeszcze i dlatego, że w pewnym momencie po drodze ujrzałem położony w pobliżu Nobbina, megalityczny grobowiec z młodszej epoki kamiennej:


Całości dopełnia piękne stare drzewo, wyrastające z kopca. Obok jest też ławeczka, na której można np. usiąść nocą i napić się wódki. Nie jestem poganinem, ale to miejsce ma samo w sobie olbrzymią powagę i wzbudza tak naturalny i mimowolny szacunek - że aż się ma człowiek ochotę pokłonić. I o to chyba chodziło jego budowniczym sprzed tysięcy lat...

Parę kilometrów dalej w stronę przylądka Arkony zbliżamy się powoli do przystani w Vitt.


Jest ona zabudowana w typowej dla Rugii konwencji, co sprawia że wchodząc do wioski czujemy się jak gdyby przeniosło nas coś nagle do innej epoki, albo i fajnej gierki. Bo któż schodząc z leśnej ścieżki w kierunku takich domków nie ma od razu ochoty poprawić przewieszonego na ukos przez plecy miecza i zajść do karczmy, szukając jakiegoś questa? ;)


Kiedy miniemy wioskę i wyjdziemy z lasu, trafimy wreszcie na miejsce, z którego widać Przylądek:


Możemy tutaj dostrzec latarnię morską, a już na prawo od niej - wznoszący się ok. 45 m ponad wodami Bałtyku wał Troi Północy. Niestety, cypel na którym stał kiedyś nasz Gród, stopniowo lecz nieubłaganie, z prędkością 10-20 m na stulecie, osuwa się do morza. 

Ta średnia różnica jest tak duża, bo skały kredowe na Rugii nie sypią się powolutku podmywane falami jak kościół w Trzęsaczu, lecz namakają po cichu i miękną. A kiedy już namokną, to osuwają się do morza razem z ziemią, tudzież i całą resztą pozostałości po dawnej świątyni. I właśnie dlatego to, co możemy tu podziwiać dzisiaj, to ledwie mały ogryzek - jedna trzecia całego grodziska!


Ostatni raz ziemia osunęła się tutaj 2 lata temu, a wraz z nią dość spory kawał wału i prowadzące na niego schodki dla turystów. Od tego czasu zarówno wstęp na teren Arkony, jak i pod klify na dole, jest zakazany przez burmistrza Putgarten.

Tej części wału już nie ma - kliknij i powiększ mapkę.

Na szczęście zaraz obok stoi wieża widokowa - dawna latarnia, gdzie dzisiaj jest galeria sztuki, jubiler i pocztówki - z której możemy do woli napatrzeć się na Arkonę. Wstęp za jedyne 2 euro...


Na górę wlazłem jednak dopiero następnego dnia, bo teraz już się ściemniało i czekała mnie jeszcze nocna wycieczka przez pola, urozmaicona spożywaniem przy kurhanie ukraińskiej wódki marki Sława. W tak zwanym międzyczasie zajrzałem także na plażę u podnóża klifu.


Siedząc tak sobie na wielkim kamieniu wysuniętym w morze, można się dobrze przyjrzeć samemu osuwisku i temu co zostało z południowego odcinka wału:


Następnego dnia z rana wybrałem się na wieżę, z której zrobiłem parę fotek. Niestety podczas całej wyprawy na Rugię wszystko ciągle musiałem fotografować pod słońce, stąd czasem kiepska jakość i często widoczne zabawy z ustawianiem na kompie kontrastu i jasności...


To zatem północno-zachodni fragment wału. Po lewej widoczne ogrodzone drewnianymi barierkami przejście dla turystów. Tutaj była też brama, a jej lokalizacja w tym miejscu zmuszała atakujących do trzymania tarczy w prawej ręce. To ogrodzone płotkiem miejsce, to jest wykop.


Tu mamy część środkową. Po prawej stronie to betonowe coś, to pewnie przykrycie oznaczonej na planie cysterny na wodę.


Na koniec południowo-wschodni odcinek wału, zakończony osuwiskiem. Tymczasem pora mi już ruszać w drogę, a dalszą część tej podróży zostawię na następną notkę. Bywajcie...

1 komentarz: